Oczywiście powyższy tytuł jest nieco żartobliwy i parafrazuje tytuł książki jednej z moich ulubionych pisarek – Doroty Masłowskiej, której polszczyzna należy chyba do najtrudniej przetłumaczalnych. Oj, nie zazdroszczę jej tłumaczom! : )
Wpis ten poświęcę przedstawieniu kilku spostrzeżeń i obserwacji związanych z egzaminem na tłumacza przysięgłego języka niemieckiego, który miałem wielką przyjemność zdać na przełomie roku 2019 i 2020. Być może inne osoby, zamierzające podchodzić do tego egzaminu, z moich porad i obserwacji skorzystają.
W przeciwieństwie do tego, co sugeruję w tytule tego wpisu, egzaminu państwowego na tłumacza przysięgłego nie da się zdać „nie wychodząc z domu” : ). Przynajmniej tyle należy zrobić. Pisząc o tym, co wydaje mi się ważne, nie będę powtarzał wszystkich szczegółów dotyczących formalności, przebiegu egzaminu, dokumentacji itd. związanej ze zgłoszeniem chęci podejścia do egzaminu lub jego przebiegu, bo rzeczywiście na stronach ministerstwa i innych stronach internetowych wszystkie te szczegóły są w miarę jasno objaśnione i rzeczywiście procedura działa mniej więcej tak, jak to jest opisane.
Dlatego wpis mój będzie raczej zbiorem pewnych, mniej lub bardziej subiektywnych spostrzeżeń.
Na samym początku powiedzmy sobie szczerze – nie jest łatwo zdać ten egzamin. Świadczy o tym fakt, że do egzaminu pod koniec roku 2019 podeszło w dwóch turach porannej i popołudniowej ok. 25-30 osób (dokładnej liczby już nie pamiętam), a w sumie zdały ostatecznie trzy osoby. Egzamin pisemny sprawiał wrażenie wcale nie trudnego, a zdały go tylko cztery osoby, w tym trzech z nas otrzymało po minimalnej ilości punktów, czyli 150, a tylko jedna osoba trochę więcej, czyli – z tego co dobrze pamiętam – 159 punkty.
Ze spraw praktycznych polecam każdemu znalezienie sobie noclegu w prawobrzeżnej Warszawie, najlepiej gdzieś bezpośrednio przy trasie autobusów dojeżdżających bezpośrednio pod siedzibę ministerstwa, w której odbywa się egzamin. Wiadomo, jak przed każdym egzaminem, lepiej być wyspanym i wypoczętym.
Do egzaminu można podejść na dwa sposoby. Albo skorzystać z kursu do egzaminu przygotowującego, na który jednak w praktyce uczęszczać mogą jedynie osoby mieszkające w pobliżu Warszawy. Dla osób zdających np. język angielski często oferowane są nawet kursy przygotowawcze online, niestety dla osób zdających język niemiecki takich kursów i oferty aktualnie na rynku brak. Ja zdecydowałem się spróbować zdać ten egzamin bez uczestnictwa w kursie przygotowawczym. Miałem nadzieję, że moja licząca ponad 15 lat praca w zawodzie tłumacza niemieckiego, jak i „setki tysięcy” (lub dziesiątki tysięcy – no nie liczę : ))) stron tłumaczeń, które w tym czasie zrobiłem, będą wystarczające, aby ten egzamin zdać. Dodatkowo zakupiłem sobie kilka pozycji z ćwiczeniami (informacje o polecanej lekturze ćwiczeniowej można znaleźć również w Internecie). Chodzi bardziej o to, żeby zapoznać się z rodzajem tekstów, jakie na egzaminie się pojawiają, a rozpiętość ta jest rzeczywiście szeroka. Dla mnie decydujący był fakt, że przez lata wykonywałem wiele tłumaczeń prawniczych, choć głównie z języka niemieckiego na polski, dzięki czemu czułem się w tej tematyce dosyć pewnie.
Tak jak wspominałem, egzamin pisemny wydaje się być łatwy. Ale liczy się każdy szczegół, o czym świadczy ilość uzyskanych ostatecznie punktów. Inaczej mówiąc – diabeł tkwi w szczegółach. Egzamin to „niby tylko” cztery stronki tekstu i aż cztery godziny czasu. W normalnej praktyce zawodowej, jeśli tłumaczeniem chce się zarobić na przysłowiowy chleb, to cztery stronki maksymalnie zabierają godzinę i może kilka minut… Czasu wydaje się więc co niemiara. Sprawy jednak szybko się komplikują. Po pierwsze piszemy odręcznie. Dla większości nas wypisanie odręczne kartki bożonarodzeniowej to już wielki problem. Ręka od razu niemiłosiernie boli po dwóch wierszach. Poza tym nagle tłumaczymy bez Tradosa i bez Googla. Za to ze słownikami. To tak, jakby się nagle cofnąć w czasie 15 lat do tyłu.
Ze wskazówek praktycznych każdemu polecam zaopatrzyć się w specjalny wymazywalny długopis z gumką na końcu. Dzięki temu estetyka naszej pracy będzie zdecydowanie lepsza, a jak mówiłem – liczy się każdy szczegół.
Dzięki temu przetłumaczenie i sprawdzenie jednej strony tekstu trwa właśnie dokładnie około godziny i trzeba się sprawnie brać do roboty.
Tłumaczenie bez Googla „pod ręką” i korekty ortograficznej Worda lub Tradosa to proces, podczas którego nagle pojawia się milion pytań i drobnych wątpliwości, których w innym przypadku po prostu byśmy nie mieli i których na co dzień w ogóle się nie zauważa. Bo jak napisać prawidłowo po polsku „Brexit”, a może jednak „Breksit”, przecież alfabet polski nie posiada litery „x”? Czy z dużej, a może jednak małej litery. I tak dalej… Takich pytań pojawia się nagle mnóstwo.
Teksty do tłumaczenia cechuje wysoki stopień aktualności. W ten sposób przechodzimy do tematyki. Z tego co pamiętam, jeden z tekstów zajmował się właśnie Brexitem, a drugi RODO. Oznacza to, że z językiem trzeba być bardzo na bieżąco, a słownik, choćby najlepszy, jest przynajmniej od kilku lat już nieaktualizowany i nie odpowie na wszystkie pytania.
Czyli tematów „pewniaków” nie ma i w dużej mierze są to tematy bardzo aktualne.
Czego natomiast nie było, a czego się obawiałem, to próba oceny w ramach egzaminu wszelkich dodatkowych umiejętności i opanowania wymagań związanych z przygotowaniem tłumacza przysięgłego. Oprócz głównej formułki poświadczenia (w której oczywiście w żadnym wypadku nie należy wpisywać własnego imienia i nazwiska) tłumaczenie nie zawiera żadnych nieścisłości, braków, literówek, pieczątek, tytułów i innych, które jakoś specjalnie należy opisywać. Czyli skupia się na języku i sprawności zawodowej tłumacza.
Pamiętam jednak, że właśnie w jednym z tekstów była jakaś dziwna literówka i tak ją też w tłumaczeniu oznaczyłem. Ale czy rzeczywiście był to zamierzony zabieg, czy rzeczywiście literówka – trudno powiedzieć.
Egzamin ustny jest o wiele bardziej stresujący. Tutaj gra się już rzeczywiście o bardzo wysoką stawkę. Już się prawie zdało, przeszło przez pierwsze sito. Komisja jest bardzo miła, pomocna, a atmosfera jest sympatyczna i niesztywna. W trakcie egzaminu ustnego najpierw tłumaczy się ustnie dwa teksty z języka obcego na polski, które można z wyprzedzeniem przeczytać, co bardzo oczywiście ułatwia sprawę. I tutaj spektrum tematyczne jest szerokie. Jeden tekst dotyczył warunków wnioskowania o zasiłek chorobowy (naprawdę bym się kłócił, czy tłumaczenie niemieckiego Krankengeld jako zasiłek chorobowy jest rzeczywiście w stu procentach trafne, no ale zostawmy to na razie), a drugi, o ile dobrze pamiętam, gospodarki odnawialnymi źródłami energii, problemami ekologicznymi, gospodarką wodną, więc też był „na czasie”. Dwa kolejne teksty tłumaczy się już „ze słuchu” i tutaj, trzeba przyznać, robi się nerwowo. Tym bardziej, że teksty proste nie są i trzeba je tłumaczyć na język obcy. Jeden tekst był w miarę prosty. Typowy regulamin zwoływania walnego zgromadzenia akcjonariuszy. Drugi był znacznie trudniejszy. Był to artykuł prasowy omawiający aktualną sytuację na froncie syryjskim i politykę imperialistyczną Turcji. W tekście było mnóstwo kwiatków w stylu: „Podporucznik piętnastej Brygady Strzelców Północno-Wschodniej Kalifornii „Szybkolotne orły” Sir John McDonaldson emerytowany w stanie spoczynku, dowodzący sztabem walki z wielkowąsatymi Talibanami”, itp.
Uwaga: przed drugą częścią egzaminu ustnego komisja przypomina, że można raz poprosić o powtórzenie zdania do przetłumaczenia. No super, tylko że ja to w nerwach źle zrozumiałem i wydawało mi się, że można prosić raz o powtórzenie KAŻDEGO zdania. Nie, tylko jednego na całą drugą część egzaminu. To bardzo ważna różnica i proszę wyobrazić sobie wielkie oczy komisji, kiedy poprosiłem o powtórzenie kolejnego zdania, bo nie dosłyszałem. Na szczęście skończyło się to śmiechem. Choć wewnętrznie do śmiechu na pewno mi nie było.
Każdemu, kto zamierza zdawać egzamin na tłumacza przysięgłego życzę wiele powodzenia. W razie dodatkowych pytań i wątpliwości zapraszam do kontaktu z naszym biurem.
Maciej M.